środa, 19 września 2012

VII Łobeski Maraton Rowerowy im. Eugeniusza Gostomczyka

Każdy z podziwem patrzy na osoby pokonujące dystanse mega i giga, czy nawet ultra. W pewnym momencie przychodzi ten czas, że sam chcesz się sprawdzić na dłuższej trasie.
Dla mnie taka okazja na sprawdzenie własnych możliwości nadarzyła się 25 sierpnia podczas Łobeskiego Maratonu Rowerowego. Decyzja o starcie padła w zasadzie w ostatnim dniu zapisów, gdyż tego samego dnia w Gostyniu odbywał się wyścig Amber Road (nie mylić z Amber Gold :) ). Amber Road to również impreza warta uwagi, co roku drużyny kolarskie zmagają się na czasówce o olimpijskiej długości 100 km. Jednakże dla mnie ważniejszy był start w Łobezie.
Maraton odbywał się na czterech dystansach: mini - 100 km, mega 137, giga 274 oraz ultra 408 km.
Mimo iż dotychczas najdłuższym przejechanym przeze mnie dystansem było 90 km, uznałam, że te 47 km więcej przecież jestem w stanie przejechać. Tak więc o godzinie 15, zaraz po pracy razem z tatą wyruszyliśmy w kierunku Radowa Małego, gdzie tak naprawdę usytuowany był start/meta. Wieczorem byliśmy już na miejscu. Odebraliśmy pakiety startowe i zorientowaliśmy się czy w szkole, w której mieściło się biuro zawodów są jeszcze wolne miejsca noclegowe. Mieliśmy szczęście, bo załapaliśmy się na łóżka. Swoją drogą "Hotelik" w szkole był bardzo fajnie wyposażony. W pokoju, w którym akurat spaliśmy były 4 łóżka piętrowe, stolik i krzesła, szafa, umywalka. Jak na nocleg za 15 zł od osoby to naprawdę całkiem całkiem. Dodatkowo naszymi współlokatorami okazali się leszczyniak i pan z Murowanej Gośliny. Wszamaliśmy jeszcze po porcji makaronu i poszliśmy spać.
Start mojej grupy na dystansie mega odbywał się o godzinie 8:36. Dużo przed nami, bo już o godzinie 4 rano startowało niespełna 30 osób na dystansie Ultra, którzy do pokonania mieli trochę ponad 400 km - to jest dopiero wyczyn! No więc wyruszyliśmy na trasę. Trasa dobrze przygotowana, dziur nie za dużo. Podobała mi się życzliwość organizatorów jeśli chodzi o podjazdy - przed każdym "fajniejszym" podjazdem na asfalcie wymalowana była wielka uśmiechnięta buźka. Heh :) A owych podjazdów trochę było. Na 89 kilometrze zdarzył mi się mały wypadek. Myślałam, że strzeliła mi przednia opona, spojrzałam na nią i... trach.. Zahaczyłam o koło taty i poleciałam. Trochę się poobijałam - takie tam zadrapania, później lekko opuchnięte kolano, ból całego prawego boku. Najgorzej moja biedna łepetynka. Minęły trzy tygodnie a ona wciąż mnie boli. Fakt faktem przywaliłam dość mocno, bo kask pękł i nie nadaje się już do niczego, ale o tym fakcie dowiedziałam się dopiero na drugi dzień. Jednakże raz, pięć, osiem pozbierałam się i pojechaliśmy dalej. Dziękuje w tym miejscu osobom, które zapytały czy nie trzeba mi pomóc.
Punkty żywieniowe zaopatrzone w batony, banany i wodę. Standardowo. Gdybym wiedziała, że przy jednym z przejazdów kolejowych grupka dzieci będzie pytać "A da pani batona?" to bym tych batonów zabrała, żeby im dać. Bądź co bądź, dzieci na drodze wyciągające ręce żeby "przybić piątke", życzące "Szczęśliwej drogi" to jeden z najmilszych gestów pojawiających się podczas maratonu. Aż chce się dalej jechać. Dla siebie i dla nich patrzących na Twoje zmagania z podziwem. W tym momencie nie ma opcji żeby się poddać.
Na mecie udałam się do pielęgniarza, który mnie opatrzył i sprawdził czy wszystko w porządku.
W związku z tym, że dekoracja odbywała się wieczorem, wybraliśmy się na szybki wypad do Rewala. Dekoracja przebiegła sprawnie. Zdobywcy pierwszych miejsc w każdej kategorii otrzymali puchar, oprócz tego za trzy miejsca przyznawano dyplomy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz